Wybór Lecha Kaczyńskiego bądź Donalda Tuska na prezydenta nie oznacza wcale, że opowiadamy się za Polską solidarną lub liberalną – jak określili tę różnicę stratedzy kampanii jednego z kandydatów.
Postawienie krzyżyka przy nazwisku jednego z pretendentów do zajęcia miejsca po Aleksandrze Kwaśniewskim to głos za określonym modelem prezydentury: odwołującym się do tradycji silnego przywództwa, które nie tylko wywołuje postrach wśród potencjalnych przestępców, ale budzi też respekt swą stanowczością na arenie międzynarodowej lub za odwrotnym wariantem władzy prezydenckiej: mniej groźnie prezentującym się na zewnątrz, za to w kraju dążącym w miarę swych możliwości do budowy państwa bardziej przyjaznego dla obywateli. Ta alternatywa nie wyczerpuje jednak całego problemu.
Dla bazowego elektoratu Kaczyńskiego i Tuska, czyli nie tego, który przeniesie na nich swego głosy w drugiej turze głosowawszy uprzednio na Andrzeja Leppera czy Marka Borowskiego, wybór pomiędzy jednym z dwóch uczestników rozstrzygającego starcia, to także głosowanie przeciwko stylowi prezydentury Aleksandra Kwaśniewskiego.
Na podobnej zasadzie w 1995 r. gros wyborców rozczarowanych trudnym do zniesienia chwilami „kolorytem lokalnym” przywództwa Lecha Wałęsy przekornie zagłosowało za liderem postkomunistów. W roku 2000 Kwaśniewski nie miał rywala, który mógł stanąć z nim szranki jak równy z równym. Mający wiele szans Andrzej Olechowski (znaczna część elektoratu, zwłaszcza tego mniej wyrobionego politycznie daje się ująć wyglądem, urodą, posturą polityka, nie przykładając wielkiej wagi do jego rzeczywistych dokonań i poglądów) za późno wystartował. Przywódca AWS Marian Krzaklewski miał wszystkie atrybuty – świetną i nowoczesną kampanię wyborczą, dynamicznych i gotowych na niekonwencjonalne zagrania sztabowców, całkiem urodziwą żonę, brak haków w plecach w postaci niejasnych powiązań z tajną policją komunistyczną czy podejrzenia o posiadanie konta w Szwajcarii czy Bahamach. „Maniek” – jak poufale nazywali go niektórzy współpracownicy – posiadał tylko jedną wadę: nie dorósł do walki o popularność wśród narodu, stąd całkowite
fiasko jego kampanii w pierwszej rundzie wyborów.
W dzisiejszej dobie wybór Kaczyńskiego lub Tuska, obojętnie, na którego z wyścigowych koni postawimy, to w dużym stopniu głosowanie przeciwko dotychczasowemu prezydentowi otoczonemu wianuszkiem pochlebców i gnących się w lansadach dworaków. Przeciwko odwołującemu się po faryzejsku do włościańsko-proletariackiej wrażliwości miłośnikowi pławienia się w luksusie, który wywodząc się z partii komunistów sam najlepiej się czuł w lakierkach i sztuczkowym fraku wśród finansowych oligarchów, tańcząc na ślubach ich córek z potomkami zubożałej arystokracji.
Zagadką pozostaje, kto w ostatnich dniach zdoła przekonać do siebie więcej wyborców tych kandydatów, którzy odpadli w pierwszej fazie rozgrywki. Czy Lech Kaczyński nie zrazi do siebie decydującej cząstki elektoratu wizerunkiem człowieka ogarniętego obsesjami i wybuchowego, na który częściowo sam sobie zapracował (okrzyk „Spieprzaj, dziadu!” do osobnika zakłócającego złośliwie przebie wiecu podczas wyborów samorządowych w 2002 r. czy zakaz organizacji parady mniejszości seksualnych w centrum Warszawy)?
Być może – niczym George Bush w ostatnich wyborach – przyciągnie do siebie radykalnie tradycjonalistyczny elektorat, zwłaszcza na prowincji. Na tę grupę wyborców może też liczyć Donald Tusk, jeśli zdoła dotrzeć do niej z przekazem, jaki stanowić musiałby starannie wyretuszowany wizerunek potomka prostej rodziny z tradycjami, utrzymującej się przez lata z uczciwej i – co ważne – fizycznej pracy.
Tuskowi, szczególnie w mniej rozwiniętych gospodarczo i zmagających się z bezrobociem regionach kraju, zaszkodzić może jednak udział w kampanii osób budzących negatywne skojarzenia u uboższych poprzez swoje zaangażowanie w przeszłości w nie do końca przejrzyste działania gospodarcze.
Autor jest dziennikarzem tygodnika "Wprost"